Niestety za długi, wiele scen można było wyciąć (choćby ten nastolatek, którego del Toro pouczał zupełnie zbędny, wątek nic nie wnosił), a tytuł z d u p y. Pierwsza połowa, do momentu aż Penn nie poznaje się z Watts, w miarę solidna, potem zaczyna się fabuła jak z jakiegoś wtorkowego serialu. Wątek religijny w wykonaniu de Toro przesadzony, jak z groteski prawie - facet nie mówi i nie myśli o niczym innym, tylko o Bogu. Scenariusz ma słabe, schematyczne dialogi, np. pielęgniarka do Watts: -Jest pani w ciąży. A Watts robi zdziwioną minę i co mówi? -Jest pani pewna? Takich aż do bólu schematów jest masa, np. gdy Penn z niezadowoleniem patrzy na narkotyki Watts, bierze je do ręki, operator pokazuje nam minę Penna, jakby to było takie potrzebne. Albo gdy próbuje uspokoić Watts mówiąc do niej... "uspokój się" - jak to zobaczyłem, to aż miałem ochotę dać mu w mordę.
Wady aktorstwa: słaby (jednominowy) Penn - nudny jak flaki z olejem. Zalety: dobry del Toro, choć źle prowadzony jak wyżej wspomniałem. Znakomita Watts - najjaśniejszy punkt filmu, bez niej byłaby ocena gorsza.
Ogólnie: mocno niedopracowany głównie przez nijaką postać Penna i przerysowanego del Toro. Wątek wypadku i potem radzenia sobie z tą sytuacją - na plus. Zakończenie - raczej na minus, nie przekonało mnie, zbyt sztuczne. Reżyser próbował wspomnianą schematyczność scenariusza ratować zmianą kolejności wydarzeń, ale to był sztuczny zabieg.
Ocena obiektywna: 5/10.
Dodam może coś od siebie. Mnie raziło kilka scen, a w szczególności to śniadanie rodziny Jack'a, kiedy jego syn uderzył swoją siostrę w rękę, a ojciec na to kazał jej nadstawić drugą (nie wiem, czy na prawdę są na tym świecie tacy de'bile, którzy każdą przenośnię z nowego testamentu traktują dosłownie - jeszcze jakby to był jakiś katolik tylko z nazwy, ale przecież on był aktywnym uczestnikiem spotkań jego "sekty" religijnej, znał całą biblię na pamięć i niby nie wiedział, że nie wszystko stamtąd rozumie się dosłownie?!). Była też scena, kiedy Cristina pojechała na ulicę, gdzie zginęła jej rodzina - głupia i kompletnie niepotrzebna w tym momencie scena. No i wisienka na torcie - kiedy Paul przyjechał do Cristiny w nocy, kiedy była emocjonalnie rozedrgana i wtedy, po całowaniu się, bez przygotowania, w najgorszym możliwym momencie wypalił, że ma serce jej zmarłego męża (czyli wyszło, że ją stalkował i to nie był przypadek, że się poznali i do siebie zbliżyli)... Ręce opadają, nie znoszę takich głupich rozwiązań.
W ogóle cały pomysł, że Paul nawiązał jakąś metafizyczną relację z Cristiną przez serce jej zmarłego męża jest dla mnie nie do przetrawienia, to już jest jakiś rodzaj choroby psychicznej i dziwię się, że nikomu to nie przeszkadza.
OK, wylałem swoje żale, już mi lepiej :)